Uratuj życie a w nagrodę pożegnaj się z pracą
Tytuł, jak dla mnie, brzmi na określający wydarzenie z naszego kraju, lecz o dziwo takowym nie jest. Tym razem mowa o zdarzeniu w Stanach Zjednoczonych, które rozegrało się na plaży niedaleko Miami.
Ratownik wodny na jednej z plaż został zaalarmowany o topiącym się człowieku. Dzielny człek nie czekając ani chwili poinformował kolegów, żeby zaopiekowali się jego rewirem, a sam udał się na ratunek. Dokonując bohaterskiego czynu, a właściwie spełniając swój moralny obowiązek jako ratownika, zmuszony był opuścić teren plaży, którą zabezpieczał. Ot, o kilkaset metrów.
Poszkodowanego szczęśliwie uratował, zespół pogotowia przewiózł go w stanie stabilnym do szpitala. W nagrodę firma, która zatrudniała nieszczęsnego Tomasa Lopeza, zwolniła go z pracy! Powód? Opuszczając swoje stanowisko pracy zagroził bezpieczeństwu swoich podopiecznych plażowiczów. Nie ważne, że jego koledzy zostali postawieni w stan gotowości.
Najważniejsze moim zdaniem, że bohater wydarzenia nie żałuje utraconej pracy. Najwyraźniej nie było to wymarzone miejsce do spełniania zawodowego. Cała sytuacja jednak jest mocno absurdalna, co stwierdził sam Tomas w wywiadzie dla CNN mówiąc: „Co miałem zrobić? Pozwolić temu facetowi utonąć?”.
Czytając ten artykuł przypomniało mi się kilka sytuacji z mojej pracy, nawet z przedostatniego dyżuru. Wiecie, sytuacje gdy zostajecie wezwani do pacjenta Kowalskiego, lecz jadąc do niego natrafiacie po drodze na wypadek samochodowy Wiśniewskiego lub napad drgawkowy Walewskiego.
Co robi chyba każdy normalny zespół ratownictwa medycznego? Zatrzymuje się, informuje dyspozytora o zaistniałej sytuacji i udziela pomocy pacjentowi, przy którym aktualnie się znajduje (oczywiście zakładamy realny stan zagrożenia życia).
Żaden normalny ratownik, nie ważne czy wodny, medyczny, strażak czy lekarz, nie zleje pacjenta w niebezpieczeństwie, mogąc mu pomóc natychmiast. Nie wyobrażam sobie, żeby dyrekcja ukarała mnie zwolnieniem za udzielenie pomocy w sytuacji opisanej poniżej.
A było to dobrych kilka lat temu. Nasz zespół S dostał wezwanie do pacjenta „internistycznego” w jednej z podkrakowskich wsi. Późna godzina, gdzieś przed północą. Po drodze zauważyliśmy auto leżące w rowie.
Zatrzymaliśmy się, z ust lekarza padło pytanie do świadka zdarzenia o to, co się stało i czy ktoś potrzebuje pomocy. Świadek stwierdził: „wezwałem karetkę, w środku auta leży jeden ranny, ale wszystko z nim ok – oddycha i ma tętno”. Lekarz zakręcając szybkę stwierdził, że skoro ok, to jedźmy do naszego potrzebującego.
W mojej głowie jednak pojawiła się obawa – wszyscy wiemy, jak ta ocena oddechu czasami może być zdradliwa, o sprawdzaniu tętna nie wspominając. Rzuciłem do naszego kierownika „doktor, ja szybko sprawdzę” i wyskoczyłem z karetki.
W środku auta rzeczywiście leżał jeden poszkodowany. Leżał dokładnie na obydwu przednich fotelach, w poprzek auta, ułożony od drzwi do drzwi. Główkę swą miał opartą o drzwi od strony kierowcy, przepięknie dzięki temu przygiętą do klatki piersiowej. Kolor twarzy pacjenta – purpurowo-buraczano-cholera wie jaki (wiecie, faceci mają problem z kolorami;-). Oddech – nieobecny. Tętno – jeszcze obecne, bardzo słabo wyczuwalne.
Nie muszę chyba mówić, że gdybyśmy odjechali z miejsca wypadku zostawiając pacjenta – tak naprawdę samemu sobie – to nie było by dobrze. Zapewne mielibyśmy później wiele spotkań z tak często z uwielbieniem wspominanymi na forum Ratmed.pl „smutnymi panami” ;-).
Wracając do tematu wyjściowego, dobrze się stało, że dzięki bohaterskiemu czynowi ratownik został zwolniony. Wierzę, że dzięki szumowi medialnemu szybko znajdzie nową, lepszą pracę. A złych pracodawców, przełożonych czy współpracowników nie ma co żałować. Z nimi zostaną najgorsi pracownicy, nie mający i tak lepszej alternatywy.
źródło: tvn24.pl
Wyświetlenia: 2 297