Cena zawodu ratownika medycznego – wywiad z psychologiem Małgorzatą Wypych
Nie czyta w myślach, nie wróży z fusów, nie stawia diagnoz pomiędzy mrugnięciami oczami. Stanowi natomiast wsparcie dla tych, którzy w codziennej pracy wspierają i ratują innych. W tych zwariowanych czasach coraz więcej osób korzysta z pomocy psychologów. Czy ratownicy medyczni też powinni? Czy każdy nadaje się do pracy w pogotowiu ratunkowym? Czy ratownicy medyczni mają problemy z alkoholem i życiem rodzinnym?
Na te i inne pytania odpowie w obszernym wywiadzie Gosia Wypych – jeden z niewielu psychologów w Polsce pracujących w ratownictwie medycznym i z ratownikami medycznymi. Zapraszam do lektury!
Grzesiek Nowak: Witaj Gosiu! Dziękuję za przyjęcie zaproszenia do rozmowy ze mną na łamach bloga Ratowniczy.net. Z racji wykonywanych zawodów znamy się dobrze jednak większość Czytelników nie wie, czym się zajmujesz. Powiedz proszę więc czym się zajmujesz zawodowo i co fajnego robisz w życiu?
Małgorzata Wypych: Dzień dobry. Cieszę się, że mogę z Wami porozmawiać i dzięki temu opowiedzieć o tym, czym się na co dzień zajmuję. Pracuję jako psycholog i trener. Choć potrzeba wsparcia psychologicznego w ratownictwie medycznym jest z dość oczywistych względów dostrzegana przez wszystkich, o dziwo w całej Polsce jest jedynie kilku dysponentów, którzy zdecydowali się w różnych formach zaprosić do współpracy psychologów.
Moja codzienna praca polega głównie na poradnictwie i różnych formach wsparcia dla ratowników, ale robię też szkolenia w zakresie psychologii, które dotyczą różnych kompetencji miękkich ratowników, rozpoznawania zaburzeń, radzenia sobie ze stresem. Tak zwane wsparcie społeczne ma bardzo szeroki zakres. Na swobodę działania i komfort psychiczny wpływa wiele czynników opisywanych przez psychologię – wartości organizacji, kultura organizacyjna, sposób doboru ludzi do zespołów itp. Psycholog widzi wiele czynników, które mogą powodować stres i prowadzić do wypalenia pracowników.
Poza tym od 2015 roku pracuję w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym, gdzie mamy większy zespół wsparcia psychologicznego, potrzebny ze względu na rozproszony charakter organizacji. Tam praca ma zasadniczo inny charakter – jest to przede wszystkim firma lotnicza, więc dochodzi dodatkowy wymiar stresorów z tym związany.
Nie mogę się oprzeć pokusie i chcę o to zapytać na początku naszej rozmowy. Jeden z moich ulubionych zespołów Happysad już lata temu śpiewał „cały mój świat potrzebuje psychologa” oraz „cały mój kraj potrzebuje psychologa”.
Zgadzasz się z tym stwierdzeniem? Czy każdy wokół mnie potrzebuje psychologa?
Też lubię Happysad. Ale w kwestii zapotrzebowania na psychologów dla świata czy kraju…to za daleko wybiegli. Nie zgadzam się, że każdy potrzebuje psychologa. W zasadzie nawet bym powiedziała, że większość nie potrzebuje. Większość ludzi dobrze funkcjonuje w swoim świecie w swoich ramach, nawet jeżeli niekoniecznie jest to spójne z ich potrzebami czy modnym teraz tak zwanym prawdziwym ja.
Często niepokój, który przyprowadza ludzi do psychologów wynika raczej z tego, że w tym zalewie informacji – tego co jest pożądane, normalne, oczekiwane, człowiek się gubi i nie opiera się już na swoim wewnętrznym kompasie, szuka autorytetu, który mu powie – to jest ok. Choć często wystarczyłyby silne więzi z rodziną czy przyjaciółmi, żeby człowiek się nie pogubił w tym kim jest i czego chce. W tym chaosie codzienności ludzie tracą poczucie celu, poczucie kontroli nad swoim życiem i przychodzą różne rodzaje kryzysów, stany obniżonego nastroju.
Wtedy dobrze jest znaleźć jakiś punkt odniesienia, sprawdzić czy to co się dzieje z myślami czy emocjami jest jakoś wytłumaczalne. Nie zawsze trzeba głęboko sięgać i analizować trzy pokolenia wstecz, żeby rozwiązać życiowy problem. Nie wszyscy potrzebują znać swoje nieświadome motywy działania. Często proste czynności, spotkanie z rodziną, przejażdżka motorem czy śpiewanie ze znajomymi przy ognisku wystarczą by człowiek poczuł się szczęśliwy i nie musiał odwoływać się do analizy co przysłowiowy Freud o tym by pomyślał. Myślę, że psychologów potrzebujemy kiedy zawiodą dotychczasowe metody radzenia sobie, kiedy przyjaciele też już nie wystarczają – ale najczęściej wystarczają…
Czy analogicznie sytuacja wygląda wśród pracowników systemu PRM? Czy też większość z nich nie potrzebuje psychologa? Mam wrażenie rozglądając się dookoła, że w pewien sposób odstajemy od reszty społeczeństwa a i fakt zatrudniania psychologów przez nielicznych jeszcze dysponentów wydaje się to potwierdzać…
Zgadzam się, że odstajecie. Praca w PRM jest z wielu powodów wyjątkowo obciążająca. Z jednej strony to jakość a z drugiej strony ilość. Wszystkie zawody, w których ma się bezpośrednio do czynienia z drugim człowiekiem wymagają określonych predyspozycji, a w przypadku ratownictwa ten klient – poszkodowany jest w sytuacji dla niego trudnej, często przerażającej, jest w bólu, więc zachowuje się często roszczeniowo, agresywnie. Do tego dochodzi odpowiedzialność za działania, które często są na granicy ryzyka, decyzje podejmowane są wyjątkowo szybko w małych, drastycznie małych – często przecież dwuosobowych zespołach.
Macie wgląd w życie ludzi żyjących w biedzie, ubóstwie, samotności, do tego często poważnie chorych i bezradnych. To też obciąża. Co ważne, powtarzalność przypadków – te same urazy, te same choroby, Ci sami pacjenci, którzy nie słuchają zaleceń lekarzy. To taka syzyfowa praca. I do tego dochodzi ilość – są przecież stacje – w centrach miast szczególnie, gdzie wyjazdów jest nawet 10-12. Moim zdaniem to przekracza możliwości nie tylko przeciętnego człowieka, ale też bardziej odpornych od reszty populacji ratowników.
Z drugiej strony w tym zawodzie człowiek szybko weryfikuje czy się nadaje czy nie. Szkoda, że do tej weryfikacji dochodzi już po studiach, po latach poświęconych na naukę i staże. Ci, którzy mają predyspozycje – silny, odporny układ nerwowy, pewne predyspozycje osobowościowe, ale też przekonania – pozytywne nastawienie do człowieka, powodują że ludzie radzą sobie lepiej. Poza tym mechanizmy radzenia sobie – umiejętność oderwania się od pracy, umiejętność wyciągania wniosków z niepowodzeń.
To czego ratownikom brakuje to bez wątpienia sen – bo on pomaga odnowić zasoby energetyczne, a przy tych zarobkach na etatach większość pracuje w kilku miejscach i nie ma kiedy odespać. To jest gigantyczny systemowy problem w ratownictwie.
Ratownicy moim zdaniem dobrze sobie radzą, ale w pewnej grupie osób brak jest świadomości dbania o higienę psychiczną, o własny komfort. Takich bardzo poważnych problemów – związanych ze stresem traumatycznym jest mniej niż by się potocznie wydawało. Tu też jest potrzeba edukowania ratowników w zakresie tego, co już jest problematycznym objawem, które myśli mogą zaprowadzić ratownika w stronę negatywnych emocji i cięższych problemów psychicznych, a co jest normalną reakcją na nietypowe sytuacje.
Z moich obserwacji wynika, że jednak większość ratowników radzi sobie dobrze w tej pracy, tym bardziej że sami dla siebie, w zespołach stanowią często pierwszą skuteczną linię wsparcia.
Wspomniałaś o określonych predyspozycjach niezbędnych do pracy z ludźmi. Jakie konkretnie cechy powinien posiadać przyszły ratownik? Da się z dużą dozą prawdopodobieństwa określić, że ten „Kowalski” lub tamten „Nowak” zdecydowanie nie powinni się brać za ratownictwo?
Można przyjąć dwa warianty takiego profilowania pożądanych cech ratownika. Wariant pozytywny i negatywny. Pozytywny jest bardziej wymagający, bo oznacza ustalenie cech pożądanych – stabilność emocjonalna, pozytywne nastawienie do ludzi – czyli ogólny optymizm, komunikatywność, asertywność przy jednoczesnej umiejętności przyjmowania konstruktywnej krytyki, odporność psychiczna i przewaga zadaniowego stylu reagowania w sytuacjach stresowych. Ale też pewna doza ugodowości, życzliwości i altruizmu. Ratownik powinien też być sumienny – poza kreatywnością, która w tej pracy się liczy ale nieczęsto jest potrzebna, bardziej przydaje się dokładność, przywiązanie wagi do procedur, skrupulatność, szczegółowość.
Praca w zespole i „na granicach” różnych społeczności – pomiędzy systemem a pacjentem, pomiędzy ZRM a SOR, gdzie z jednej strony trzeba umieć rozmawiać z prostym cierpiącym człowiekiem a z drugiej strony z lekarzem, często oporującym, wymaga umiejętności dopasowania zachowania, postawy, komunikatu do wielu różnych typów ludzkich.
Wariant negatywny oznacza ustalenie puli cech, które dyskwalifikują osobę. Czyli wykluczamy osoby o cechach, które są predyktorem niepowodzenia w tej pracy. Osoby lękowe, depresyjne, ze skłonnością do obwiniania się, silnie reagujące emocjami, impulsywne i ze skłonnością do ryzyka, bardzo pewne siebie, a jednocześnie krytyczne wobec innych. Osoby, które w sytuacji stresu mocno koncentrują się na własnych emocjach i zamiast zająć się problemem skupiają uwagę na sobie i swoich doznaniach. Taki zestaw oznacza, że zarówno współpraca w zespole będzie z taką osobą trudna, jak i ona sama jest narażona na chroniczny stres i stres pourazowy.
A jeszcze prościej jeżeli ktoś nie lubi ludzi, jest zamknięty w sobie, nie lubi jak mu się zwraca uwagę, to lepiej żeby unikał pracy, w której pomaga się chociaż często nie widzi się sensu, i żeby się rozwijać i odreagować stres trzeba chcieć i umieć rozmawiać z kolegami i koleżankami.
OK, znamy już pożądane cechy ratowników, w tym odporność na stres i stabilność emocjonalną. Powiedziałaś również, że nasza grupa zawodowa ogólnie dobrze sobie radzi z własną głową. Jednakże…na „zachodzie” standardem jest uzyskiwanie pomocy psychologicznej w pewnych określonych sytuacjach: po ciężkich wypadkach czy reanimacjach dzieci. Przecież dla niektórych nawet bycie świadkiem przemocy domowej może być niemałym obciążeniem psychicznym.
Czy polscy ratownicy medyczni chętnie zgłaszają się po Twoją pomoc? Czy może jest to totalna ostateczność, kiedy są już na „dnie Rowu Mariańskiego”?
Na tak zwanym zachodzie jest dużo różnych modeli pomocy psychologicznej dla ratowników. Często jest to możliwość zejścia z dyżuru po trudnej sytuacji, co w Polsce też się w sytuacjach skrajnych zdarza, choć nie jest jeszcze niestety standardem. Więcej zależy tu od kierownika stacji – jaką ma wyobraźnię i empatię wobec swoich ludzi.
Moim zdaniem dobrze jest, żeby zespoły były dla siebie pierwszą linią wsparcia po trudnych sytuacjach – umiejętne odreagowanie emocjonalne jest czymś czego warto ludzi uczyć. Również świadomość tego, jakie reakcje emocjonalne są prawidłowe (a po sytuacji traumatycznej każda reakcja jest możliwa) a co już wskazuje na powikłane reakcje jest istotna. Dla mnie przygotowanie ludzi do pracy to nie tylko weryfikacja cech ale też poszerzanie świadomości różnych mechanizmów obronnych, radzenia sobie i wiedza o tym, jakie zachowania, emocje, myślenie świadczą już o nieadaptacyjnym radzeniu sobie.
W niektórych systemach szkoli się wybrane osoby z załóg, które mają wyższy poziom kompetencji psychologicznych do prowadzenia rozmów wspierających czy debriefingu emocjonalnego. Poczucie, że można dostać pomoc od kolegi/koleżanki jest uwalniające i daje poczucie sprawstwa – sami sobie pomogliśmy. To jest ważne. Ja też wolę ludziom poradzić co mogą sami dla siebie zrobić i tym sposobem kompetencje psychologiczne schodzą w dół, do zespołów.
Do mnie po pomoc przychodzą ludzie, którzy mają ze mną częściej kontakt na warsztatach, wyjazdach – czyli czynnik znajomości psychologa i zaufania do niego jest znaczący. W organizacji, w której jest 600 osób nawiązanie relacji ze wszystkimi pracownikami jest niemożliwe i trzeba przyznać dla jednego psychologa mało fizjologiczne. Dlatego jestem za tym by swoją wiedzą o wsparciu dzielić się z ludźmi.
Poza tym takich bardzo trudnych sytuacji jest w ratownictwie mało. Statystycznie zespół ma 3,7 zgonów w ciągu miesiąca. Więc sytuacje o których mówisz nie są częste. Jeżeli dzieje się coś naprawdę trudnego informacja taka do mnie dociera różnymi kanałami, ale nie zawsze zespół będzie potrzebował pomocy. Nawet jeżeli ktoś zareaguje silnymi emocjami, ale trzyma się, mobilizuje, prześpi, zajmie czymś innym, to wystarczy. A nawet jeżeli dwa dni, a nawet dwa tygodnie intensywnego myślenia i silnego przeżywania jakiejś sytuacji mieści się w normie i nie wymaga pomocy psychologa. Jeżeli emocje na myśl o zdarzeniu nie słabną z biegiem czasu, ktoś unika rozmów na ten temat, wspomnienia są uciążliwe, trudne, lękowe i trwa to miesiąc lub dłużej dopiero jest miejsce na działania diagnostyczne i terapeutyczne.
Często maskowanie objawów stresu, ukrywanie swojego stanu nie działa – zespół widzi, że z kimś dzieje się coś niepokojącego. Takie rzeczy prędzej odkryją współpracownicy niż psycholog, który nie ma przecież możliwości pełnienia dyżuru z zespołami i pełnej obserwacji. Jeżeli ratownicy mają wiedzę o objawach prędzej je zauważą i u innych i u siebie.
Ale są też osoby otwarte na inne formy pomocy – jak namówić kogoś na leczenie, co zrobić, żeby w zespole poprawić komunikację, jak zmienić wzajemne nastawienie ratowników z różnych pokoleń…w końcu sporo osób odreagowuje mówiąc o codziennych sytuacjach, sporo mówi o swoich prywatnych problemach.
Nadal jest to nieduża skala, ale widzę, że to się zmienia. Nie zapomnijmy, że system ratownictwa w tym kształcie działa około 10 lat, a psychologowie w ratownictwie dopiero zaczynają swoją działalność. Jest to jakaś zmiana i pracownicy się do niej adaptują. To potrwa.
Jakie więc objawy powinny zapalić przysłowiową lampkę w głowie ratownika? Który sygnał z organizmu jest już tym ostatecznym, mówiącym „potrzebujesz pomocy profesjonalisty, sam sobie nie pomożesz i koledzy też już nie dadzą rady”?
Każda wyjątkowa sytuacja – bycie świadkiem śmierci, wypadku, katastrofy jest podłożem do rozwoju niepokojących objawów. Natomiast pewne zachowania tuż po zdarzeniu, a nawet do kilku dni są naturalną reakcją obronną organizmu. Jedni reagują zadaniowo, wykonują czynności, jakby nic się nie wydarzyło, inni się izolują, jeszcze inni wpadają w wir pracy, ale są też osoby, które się emocjonalnie „rozkładają”.
Taka silna emocjonalna reakcja, drżenia, pobudzenie, reagowanie lękiem, płaczem, złością jest też jedną z wielu właściwych. Piszę „właściwych”, bo każda reakcja na traumę jest w pewnym sensie naturalna, normalna. Więc jeżeli ratownicy widzą roztrzęsioną osobę w tak zwanej potocznie histerii to ta akurat osoba ma zdrowe mechanizmy rozładowania napięcia, ściąga na siebie uwagę, i dzięki temu ona ma duże szanse, że szybko odreaguje emocjonalnie.
W przypadku ratowników nie ma najczęściej tak silnych emocji, ale przygnębienie, poczucie bezsilności, płacz, gniew są naturalne po bardzo trudnych sytuacjach. Co ważne, jeżeli taka reakcja emocjonalna, niezwyczajna dla danej osoby, trwa nawet do dwóch tygodni, to mówimy o przedłużonej reakcji na stres, ale to jeszcze nie jest nadzwyczajne. Dopiero po miesiącu możemy powiedzieć, że te reakcje są już niewłaściwe – że uruchomione radzenie sobie – zaprzeczanie, próby zapomnienia sytuacji, ale też pracoholizm czy odreagowanie z zespołem – mogą być niewystarczające.
Prawdę powiedziawszy nie same emocje po trudnych sytuacjach są problemem, ale to co osoba myśli o swoich emocjach. Jeżeli ktoś ocenia swój stan i jest zaniepokojony to stwarza sobie dodatkowy problem. Akceptacja tego, co się czuje jest jednym z lepszych sposobów na to by emocje same i szybciej minęły.
Lampka powinna zapalić się jeżeli reakcja na myśl, wspomnienie sytuacji trwa ponad dwa tygodnie i co ważne – wspomnienie wywołuje te same emocje, w tym samym nasileniu. Naturalne jest bowiem, że coś nam „siedzi w głowie”, ale coraz łagodniej to przeżywamy, coraz łatwiej jest nam o tym mówić.
Lampka powinna się też zapalić, jeżeli zaobserwujemy zmiany w zachowaniu – sami u siebie, ale też jeżeli otoczenie coś na ten temat wspomni – „stary coś z Tobą nie tak”. Jeżeli osoba staje się drażliwa, kłótliwa, irytuje się, mocno reaguje na trzaśnięcia drzwiami, robi awantury o małe rzeczy – a tego nie robiła wcześniej, to znaczy, że dzieje się coś nad czym nie ma kontroli.
Lampka powinna zapalić się też kiedy ktoś po dwóch tygodniach nie chce nadal mówić na temat zdarzenia, widać, że ucieka od tematu. To znaczy że powrót do wspomnień jest trudny i wywołuje lęk. Osoby pogodzone z sytuacją nie mają trudności w mówieniu o tym, co się stało.
Lampka powinna się tez zapalić jeżeli na myśl o pracy pojawia się myślenie „nic nie umiem, znowu komuś zrobię krzywdę”. Takie myśli są wynikiem poczucia winy, które często pojawia się jako wynik bezradności w sytuacji traumatycznej.
Jeżeli ratownik odczuwa niepokój, że przestał nadawać się do pracy i boi się dyżurów, to powinien to skonsultować ze specjalistą.
Czas na pytanie, które zrodziło się w mojej głowie jako pierwsze, gdy wpadłem na pomysł zaproszenia Cię do rozmowy.
Czy osoby stykające się z ludzkimi tragediami są bardziej narażone na uzależnienie od alkoholu i narkotyków? Czy medycy ratunkowi częściej niż statystyczny Polak odreagowują stres poprzez wychylenie jednego głębszego, lampki wina lub „dwóch piw”?
Tym razem powiem krótko. Po pierwsze nie ma badań w tym zakresie w Waszej grupie zawodowej. Wynika to również z tego, że ratownik to świeży zawód. Ale można wyciągać wnioski z badań w innych służbach. Najbardziej zakrojone były z tego co mi wiadomo na dużej próbie żołnierzy. I wyniki wskazują na to, że nie ma różnic w nasileniu uzależnienia od alkoholu porównując do danych z całej populacji. I myślę, że to samo wyszłoby w ratownictwie.
Jeżeli chodzi o narkotyki, tutaj sprawa się komplikuje – bo po prostu jest zwiększony dostęp do leków i uzależniony może je po prostu ukraść. Z drugiej strony wydaje mi się, tak wynika z rozmów z ratownikami, że kontakt z uzależnionymi od narkotyków mocno zniechęca do sięgania po ten rodzaj „używki”.
Alkohol niestety jest na tyle pociągająca metodą radzenia sobie ze stresem, że działa natychmiast, nie wymaga wysiłku. Sport tak jak i szczera rozmowa, są działaniami wymagającymi. Trzeba się zmotywować i spocić lub zaufać i otworzyć na drugą osobę, mówiąc o rzeczach bolesnych. To by były lepsze sposoby radzenia sobie niż picie, ale są trudniejsze. Niebezpieczeństwo spożywania alkoholu w stresie wynika z działania kortyzolu, który przyspiesza metabolizm. Pijąc w stresie potrzebujemy coraz większych dawek, bo pod wpływem kortyzolu szybciej metabolizuje się alkohol. Więc trzeba wypić więcej żeby osiągnąć ten sam efekt, co prowadzi do fizycznego uzależnienia od alkoholu. Odradzam więc sięganie po tę metodę w stanie napięcia.
Ważne jest tutaj działanie organizacji. Jasne wytyczne i egzekwowanie konsekwencji, jeżeli wiadomo, że pracownik ma z tym problem. W tym zakresie dużo się zmieniło i ryzyko, że ktoś przyjdzie do pracy po spożyciu jest mniejsze. Co nie oznacza, że ratownicy nie sięgają po tę metodę – wielu niestety sięga. Więc statystycznie, myślę że nie różnicie się od reszty ludzkości, ale w związku z poziomem stresu możecie szybciej uzależniać się od alkoholu.
Idąc za ciosem kolejne pytanie z tych, które założyłem sobie, że Ci zadam. W mojej ocenie tryb pracy statystycznego polskiego ratownika jest…specyficzny. Ratownik dużo pracuje, mało śpi, nierzadko „mieszka” w pracy więc i sen ma przerywany. Rzadko bywa w domu, jeszcze rzadziej widuje swoje dzieci, które z reguły już śpią, gdy wraca z dyżuru. Zarabia nieadekwatnie mało do odpowiedzialności i zagrożeń. Ma styczność z ludzkimi dramatami, na które często nie ma wpływu. Ma też styczność z bezsilnością i czasem czeka miesiącami na ten jeden wyjazd który przypomni mu, dlaczego został ratownikiem.
Czy ratownicy medyczni (oraz oczywiście pielęgniarki ratunkowe i lekarze) mają większy problem z życiem rodzinnym oraz życiem w związkach niż statystyczny Polak? Czy ten tryb pracy i uwarunkowania zawodowe mogą wpływać na niepowodzenia w życiu prywatnym?
To jest bardzo ważne pytanie i trudny temat. I będzie bolało. Tak, uważam, że w zawodach medycznych, w tym w ratownictwie, godzenie pracy i życia prywatnego jest bardzo trudne, a może nawet niemożliwe. Nie da się uniknąć ofiar.
To co wymieniłeś – niewyspanie, częste dyżury, frustracja, bezsilność, znużenie, poczucie bezsensu pracy, przekładają się bezpośrednio na życie rodzinne. Albo jest to obiektywna nieobecność w domu – bo jest się więcej w pracy, albo jest to psychiczna nieobecność, kiedy jest już się w domu, ale myślami gdzie indziej. Często zmęczenie powoduje irytację, więc rodzina odsuwa się od takiej osoby niejako prewencyjnie, żeby nie narazić się na kłótnię czy ostre słowa.
Zmęczenie ogranicza zdolność samokontroli więc taki człowiek czasami burknie, powie coś nieprzyjemnego, a nawet powiem więcej… często prowokowanie kłótni z byle powodu jest metodą na odsunięcie od siebie bliskich, bo ktoś „dostaje” święty spokój. Ciche dni to taka forma ucieczki od nieswoich problemów. Jeżeli brak komuś asertywności i jasno nie powie – jestem zmęczony, dajcie mi odpocząć a potem wdrożę się w życie rodzinne, to ucieka do takich metod. To jest nieświadome zachowanie.
Z innej strony na to patrząc – rodzina radzi sobie pod nieobecność ojca czy rzadziej w tym zawodzie – matki, więc kiedy już bliscy wejdą w swoje tryby nie ma jak odzyskać pozycji, nie rozumie się rodziny, nie nadąża za ich problemami. Powoduje to poczucie izolacji a u rodziny odrzucenie. Dzieci przestają o sobie mówić, wyrabia się u nich przekonanie, że muszą radzić sobie same. To powoduje długofalowe konsekwencje, buduje trwałe przekonania – na ile radzić sobie samemu a na ile mogę liczyć na wsparcie rodzica.
Więc odpowiadając krótko – to jest zawód, który niesie negatywne skutki dla życia rodzinnego. Pogodzenie pracy z życiem prywatnym wymaga świadomości problemu i kontrolowania tego, ile chcemy poświęcić pracy a ile rodzinie.
To jest również pytanie o wartości – czy dla kogoś ważne jest uznanie zawodowe, poczucie spełnienia w pracy, czy może ważniejsze jest życie osobiste i spełnienie w rodzinie. Często ratownikami zostają osoby, które nie potrafią żyć rodzinnie i wybierają ten zawód i tworzą rodziny, w których jest się raczej dalej niż bliżej z bliskimi. Można to zaakceptować, jeżeli partner ma podobne potrzeby, ale jeżeli żona oczekuje bliskości a męża fizycznie nie ma w domu, to jest raczej równia pochyła dla związku. Ważne, żeby o tym wiedzieć, widzieć to i zaakceptować, jeżeli nie da się lub nie chce tego zmienić.
Zmieniając nurt pytań chciałbym się dowiedzieć od Ciebie, co sądzisz o ratownikach udzielających się publicznie w sieci. W polskim internecie mamy coraz więcej ratowników medycznych prowadzących blogi. Coraz więcej osób publikuje również treści na portalach społecznościowych, najczęściej na Facebooku. Z jednej strony te możliwości XXI wieku tworzą świetną platformę do wzajemnej edukacji i wymiany doświadczeń. Z drugiej strony, mam wrażenie, ratownicy dzielą się pewnymi treściami, które nie powinny ujrzeć światła dziennego, jak szczegółowe opisy zdarzeń, drastyczne zdjęcia czy fotografie kart wyjazdowych.
Jaką funkcję pełni internet w życiu niektórych współczesnych ratowników medycznych? Czy to, czym chcą się dzielić, rzeczywiście powinno znaleźć swoje miejsce w publicznym miejscu, do którego ma dostęp każdy „zjadacz chleba”? Dostrzegasz jakieś zagrożenia w takim sieciowym obnażaniu się?
Myślę, że nie ma tu jednej kategorii, którą moglibyśmy jakoś ocenić. Za wszystkim kryje się jakaś określona motywacja. I te motywy można podzielić na społecznie pożądane i bardzo egoistyczne.
Jeżeli przyjmiemy, że ktoś dzieli się wiedzą, opisem przypadku, żeby się rozwijać, dostać informację zwrotną, czy poddać coś pod dyskusję, to takie działanie powinno mieć miejsce w kręgu specjalistów, bo upowszechnianie wątpliwości i błędów może skutkować ogólnym obniżeniem zaufania do Waszego zawodu. Rozwój – tak. Straszenie ludzi – nie.
Jeżeli ktoś epatuje drastycznymi zdjęciami, to pytanie – jakie swoje potrzeby w ten sposób realizuje? Choć czasami myślę, że zdjęcia pacjentów po dopalaczach powinny się znaleźć w sieci jako przestroga dla młodzieży.
Uzewnętrznianie błędów systemu może skutkować jedynie zarażaniem negatywizmem. Jeżeli takie wspólne narzekanie nie prowadzi do konstruktywnych posunięć, to jest tylko odreagowaniem. Jest to potrzebne, ale publiczne odreagowanie niewiele zmienia. Jest to bez wątpienia zagrożenie dla pracodawcy – niszczy się wizerunek firmy, buntuje ludzi i obniża ich zaangażowanie. Chyba że ratownicy w końcu zbudują jakąś spójną linię walki o swoje prawa. Internet jest takim miejscem, gdzie ludzie się mogą zorganizować do działania. Stąd trudno ocenić czy to wylewanie żalu jest jednoznacznie negatywne czy pozytywne. Chyba widzę więcej dobra.
Osobiście uważam za cenne inicjatywy ratowników polegające na edukacji ludzi. Wszelkie kampanie społeczne dotyczące samego systemu – jak i kiedy wzywać karetkę, jak udzielać pierwszej pomocy, jak sobie radzić z podstawowymi czynnościami ratunkowymi, wreszcie pozytywny PR ratownictwa – to są akcje, które są potrzebne. Mało kto przecież jest zainteresowany tak bardzo działaniem ratowników, jak sami ratownicy. Cieszy mnie więc że jest coraz więcej osób, które traktują ratownictwo jak pasję i działają dla Waszego wspólnego dobra.
Czego można życzyć psychologowi?
Psychologowi ogólnie czy psychologom w ratownictwie? Chciałabym, żeby obecność psychologa w pogotowiu stała się normą, żeby pracownicy mieli zapewniony dostęp do pomocy psychologicznej, ale też do szkoleń w zakresie prewencji i kompetencji psychologicznych potrzebnych w tej pracy w całej Polsce. I chciałabym, żeby wsparcie psychologiczne polegało nie tylko na pomocy tym, którzy są w stresie, ale też na ograniczaniu stresorów, które wynikają z działania systemu. Do tego trzeba woli zarządzających.
Dziękuję za obszerną dawkę wiedzy i informacji. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będziemy mogli wrócić do tematu psychologii w ratownictwie.
Polecam się :-).
Wyświetlenia: 15 427